Misyjne tradycje jackowej prowincji
Nie wiem, na ile zbadany jest udział polskich dominikanów w misjach zagranicznych i nawracaniu pogan w średniowieczu, ani jaki procent braci słynnej Kongregacji Peregrynantów pochodził z Polski. Chociaż tradycja czerwonych pasów odziedziczona została przez Prowincję Galicyjską właśnie od nich, to tradycyjny przekaz, że pasy owe w pamięć o sandomierskich braciach nosili, duchowo nie jest sprzeczny z prawdą historyczną, gdyż towarzysze błogosławionego Sadoka też się na wschód i południe szykowali, a i z rąk "pohańców" zginęli.

Chcę jednak zwrócić uwagę na bliższe nam i lepiej udokumentowane czasy nowożytne. Otóż wydawać by się mogło, iż synowie św. Jacka w ogóle nie uczestniczyli w misyjnym dziele Kościoła.

Nie było naszych ani w Ameryce, w Indiach, Chinach lub Japonii w czasie najsłynniejszych wypraw misyjnych XVI wieku, nie było nas też w ewangelizacji Afryki w wieku XIX. Co się tyczy tego drugiego przypadku, to jest oczywistym, że tak szczątkowa prowincja nie mogła "po zagranicach" jeździć. Ale należy przypomnieć, że misje katolickie epoki nowożytnej podporządkowane były tzw. "prawu patronatu", czyli na terytorium danych kolonii przepowiadać mogli tylko misjonarze będący poddanymi władcy owych kolonii. A "nieboszczka" Austria w kolonie, do których można by jechać, nie obfitowała. Prawo to zniósł dopiero Grzegorz XVI w 1830 roku.

Jednak wbrew pozorom polscy dominikanie nie ulegali pokusie "instalowania się" w klasztorach i wychodzili w drogę apostolską. Bo jakże inaczej powstałyby prowincje ruska i litewska, jeśliby bracia, analogicznie do Hiszpanów, Portugalczyków czy Holendrów, nie wędrowali na Kresy, które w pewnej mierze były koloniami Rzeczpospolitej. Odległości z Krakowa i Warszawy do Czernobyla czy Orszy, oraz trudy i niebezpieczeństwa podróży i życia tam, wcale nie ustępowały zamorskim wyprawom Las Casasa, Bertranda i innych. A kulturowa inność Słowian Wschodnich też wymagały zaiste misyjnej inkulturacji. Dość przypomnieć, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat XVI wieku liczba braci z 300 podskoczyła na 900 (!), zaś stan klasztorów w pierwszej połowie wieku XVII wzrósł z 45 na 110, przy szczególnym udziale fundacji na Wschodzie. Wzrost ten bynajmniej nie zachodził kosztem jakości. Nieczęsto prace naszych cieszyły się na Zachodzie taką popularnością, jak wówczas łacińskie i włoskie kazania Abrahama Bzowskiego, czy mariologiczny traktat Justyna z Miechowa. Sejmowymi i królewskimi kaznodziejami też już wtedy nasi bywali, a o kulturalnym poziomie braci świadczy to, z jakimi artystami się zadawali. I to nie tylko przy płatnych zamówieniach, jak w przypadku kaplicy św. Jacka, ale też duszpastersko i teologicznie, jak to było z Mikołajem Sępem Sarzyńskim, penitentem Antonina z Przemyśla.

Zresztą o braciach galicyjskich w wieku XIX też należałoby skorygować obiegowe sądy, gdyż jak to ukazują np. badania ojca Stanisława Kałdona, ich gorliwość w misjach ludowych była wówczas powszechnie ceniona.

Odbudowa prowincji po 1918 roku nie ograniczała się do umacniania struktur wewnętrznych. Już po dwudziestu latach bracia podjęli niebagatelny trud misji w Chinach, który nadspodziewanie zaowocował męczeństwem o. Cyryla Szlachtowskiego. Pewnie więc możemy mieć nadzieję, że krew męczenników, zawsze będąca nasieniem Kościoła, odnowi nasz Zakon w Państwie Środka, może i tym razem z udziałem synów św. Jacka. Mówiąc o dwudziestoleciu międzywojennym, trzeba wspomnieć o dominikankach ojca Woronieckiego, które też z misyjnej troski się "narodziły".

Po wojnie przez dwadzieścia z górą lat wyjazdy na misje za granice kraju zablokowane były przez władze. Nawet zgromadzenia misyjne nie mogły realizować swojego posłannictwa w sposób bezpośredni. Możliwości pojawiły się w czasie obchodów Millenium i dominikanie dość szybko z nich skorzystali. Najpierw (wstydliwie wspominana) Brazylia, potem już bezpieczniejsze (również aprowizacyjnie) Japonia, Australia, Niemcy, Kamerun, ZSSR, Węgry i Czechy. Jeśli ktoś dziwi się wyliczeniu tu Niemiec (bliskie, katolickie i bogate), czy też Australii (praca wśród Polonii), to spieszę przypomnieć, że "misjonarz" jest to ktoś posłany przez kogoś do głoszenia, dokądś, gdzie nie jest się u siebie w domu. Jak ktoś sam się gdzieś "posłał", to jest emigrantem. Nie umniejsza godności misjonarza fakt, że pracuje w kraju katolickim (ciekawe, czy Bawaria jest bardziej katolicka niż Kamerun?) lub w kraju bogatszym od ojczystego, jak np. Japonia, albo też wśród rodaków na Antypodach. Apostołowie Piotr i Paweł też wśród swoich, właśnie w bogatych miastach Imperium, głosili Chrystusa.

Autor Andrzej Bielat OP. Więcej na stronie

http://www.teofil.dominikanie.pl/?f=artykul&id=77&nr=10