Taki zaskakujący tytuł nadał artykułowi o. Krzysztof Pałys OP  publikując go na swoim blogu na dzień wspomnienia o św. Jacku. 

Napisał o nim że cyt:  Jest niczym pitbull spuszczony z łańcucha, nieobliczalny tajfun, prowadzący spektakularnie do celu, z burzą i piorunami. Jego działanie przypomina jazdę na rollercoasterze. Dojedziesz do końca, ale drogi nie zapomnisz. Ja przynajmniej tak doświadczyłem jego mocy.Link do oryginału tutaj

I dalej dodał cyt:...Lubisz adrenalinę i mocne wrażenia? Nudzą cię przewidywalne wakacyjne podróże? Chcesz to zmienić? Nic prostszego: udaj się na ulicę Stolarską w Krakowie, wespnij się po schodkach do grobu pierwszego dominikanina i poproś o wstawiennictwo.

Dominikanie wszakże znaczy również "Pańskie Psy" - niczego im to nie ujmuje,  a wręcz odwrotnie dodaje prestiżu  

Kopiujemy ten tekst do depozytu z obawy, że może kiedyś zniknąć z  portalu Dominikanów u nas będziemy go strzec.

Dziękujemy

Krzysztof Pałys OP 17.08.2010 00:09 (kopia zagarnięta z blogu autora)

Oswoić świętego Jacka

Lubisz adrenalinę i mocne wrażenia? Nudzą cię przewidywalne wakacyjne podróże? Chcesz to zmienić? Nic prostszego: udaj się na ulicę Stolarską w Krakowie, wespnij się po schodkach do grobu pierwszego dominikanina i poproś o wstawiennictwo.

Mam czasem wrażenie, że kiedy mówimy o świętych nasz język został zainfekowany jakimś wirusem, odbierającym mu jego siłę. Pewne słowa, używane wciąż na okrągło, czasami bez większego sensu, zatraciły sens swojego znaczenia. Oleodruki i podkolorowywane hagiografie. Wypowiadamy się za pomocą kalek, powtarzając pobożne banały, niczym w nieuważnej rozmowie – ot tak dla podtrzymania konwersacji. Ale te słowa nic nie znaczą. Nie mają wpływu na nasze życie. Można oczywiście katechetycznie pytać czego nas uczą święci lub jak mamy ich naśladować? Ale czy nie ciekawszym pytaniem jest: jaki mamy z nimi osobisty kontakt, jak działają w naszym życiu albo w jaki sposób ich znaleźliśmy? I dlaczego właśnie ten, a nie inny święty jest dla nas kimś ważnym? Bo ze świętymi jest tak, że to oni znajdują nas pierwsi.

W dniu świętego Jacka zastanawiam się czy moja wiedza o nim nie jest w gruncie rzeczy tak samo ślepa jak pięciu bohaterów starej opowieści, poproszonych by opisali słonia. Pierwszy ślepiec zbliża się do zwierzęcia i dotyka jego nóg: - Słoń jest jak świątynia, a to są jego kolumny – mówi. Drugi maca trąbę i orzeka, że słoń jest jak wąż. Trzeci ślepiec przykłada rękę do grubej skóry na brzuchu i stwierdza, że słoń jest jak góra. Czwarty wodzi dłonią po uchu i mówi, że słoń jest jak wachlarz. Ostatni ślepiec, macając po omacku, ujmuje w rękę ogon i oświadcza: - Słoń jest jak bat. W każdym z tych określeń jest coś słusznego, ale żadne nie przedstawia rzeczywistego słonia. W swoim mówieniu o Jacku Odrowążu mam przeświadczenie, że przypominam owego ślepca. Bo kiedy wydaje mi się, że Jacka znam, okazuje się, że wciąż mnie zaskakuje i nie daje oswoić. Dlatego trochę się go boję.

Jacek jest nieobliczalny. Zupełnie inaczej niż mój ukochany zakonny patron: bł. Isnard, średniowieczny dominikanin, specjalista od awanturników. Mało znany, przez to „nie-komercyjny” i bardziej „mój”. Działa bardzo dyskretnie, nigdy nie wpychając się na pierwszy plan. Jakby był trochę nieśmiały.

Jacek działa inaczej. Jest niczym pitbull spuszczony z łańcucha, nieobliczalny tajfun, prowadzący spektakularnie do celu, z burzą i piorunami. Jego działanie przypomina jazdę na rollercoasterze. Dojedziesz do końca, ale drogi nie zapomnisz. Ja przynajmniej tak doświadczyłem jego mocy.

Lubisz adrenalinę i mocne wrażenia? Nudzą cię przewidywalne wakacyjne podróże? Nic prostszego: udaj się na ulicę Stolarską w Krakowie do grobu pierwszego dominikanina i poproś o wstawiennictwo.

Dwa lata temu odbyła się jubileuszowa pielgrzymka Różnych Dróg i Kultur, która wyjątkowo składała się z dwóch etapów. Pierwszym była „ewangelizacja Europy zachodniej”, a drugim tradycyjnie polski szlak. Przed wyjazdem udaję się do spowiedzi: - Podejdź sobie do grobu św. Jacka, powierz mu Waszą podróż i ludzi, których spotkacie – słyszę na koniec.

Jacek w niebie musiał zacierać ręce. Bo specjalistą od misyjnych wyjazdów jest przecież najlepszym. Nie było wyjścia, musiałem mu zaufać. W końcu dzięki niemu, nasz zakon pojawił się w Polsce, więc i pośrednio jestem mu coś winien. Należymy do rodziny. Wyjazd był z Rzeszowa, w białych habitach było nas dwóch. Ojciec Maciek Chanaka pielgrzymkę również pamięta do dziś… Było ekscytująco, to cud, że wróciliśmy żywi, a jednocześnie to był (myślę, że Maciek się zgodzi) jeden z najcenniejszych i najpiękniejszych duszpasterskich wyjazdów. Niezapomniany.

Na miejscu okazało się, że dwa autokary przepełnione zostały do granic możliwości: ludźmi, jedzeniem, instrumentami i wszelkiego rodzaju rzeczami. Kierowcy stwierdzili, że nie wyruszą, bo to zbyt niebezpieczne. „Jechać! Bóg jest z nami!” – krzyknął ksiądz Andrzej Szpak. A, że Szpaku ma szczególne przywileje w niebie, tak zostało do końca. I Bóg owszem był z nami, jednak tuż za nim biegł święty Jacek…

W Niemczech psuje się autokar, na potężnym parkingu spędzamy całą dobę. Chłodnica dojeżdża z Polski, po czym okazuje się, że jest niewłaściwa. Kolejne 5 godzin. Dzień i noc. Ludziom puszczają nerwy, a kiedy po 30 godzinach udaje nam się nareszcie wyruszyć, okazuje się, że jeden z uczestników pielgrzymki został na parkingu. Jest noc, a chłopak niepełnoletni, na dodatek w obcym kraju. Niemieckie autostrady, by zawrócić musieliśmy pokonać ok. 150 km, 70 w jedną stronę i tyle samo w drugą. Kierowcy u szczytu wytrzymałości. Modlimy się, by wszystko skończyło się dobrze. Noclegi bywały na salach gimnastycznych, w których na 150 osób, z rodzinami i dziećmi musiały nam wystarczyć dwie łazienki. Dodajmy: bez prysznicy.

Podobnych przykładów można by mnożyć. W tradycji żydowskiej mówi się, że gdy kończą się ludzie pomysły zaczynają się Boże. Pan sprawdzał nasze granice wytrzymałości, a Jacek dokładał drewna do pieca wrażeń. Jednak, gdyby nie te i podobne sytuacje (o wielu nie wspomnę, gdyż mam lęki przed prokuratorem) nigdy nie weszlibyśmy w środowiska: cyganów, którzy nocą zaprosili do swojego taboru, kierowców tirów jeżdżących po całej Europie, przemytników, handlarzy narkotykami, dzielnic prostytutek, a nawet Świadków Jehowy, z ulotkami informacyjnymi po polsku.

Towarzystwo można powiedzieć Biblijne. Wiele poruszających rozmów pamiętam do dziś. O wierze, życiu, zakonie i Panu Bogu. Ludzie widząc biały habit w tak nieoczekiwanych miejscach często sami zaczepiali. Grubo po północy, stojąc z grupą pielgrzymkowych towarzyszy gdzieś pod Amsterdamem, podbiega zdyszana dziewczyna i patrząc na nasze habity pyta: - Excuse me, where is a party? Zdziwieni odpowiadamy, że jesteśmy katolickimi zakonnikami. – No, it`s not real. It`s not truth - stwierdziła młoda holenderka i pobiegła dalej. Chłopaki z Polski uśmiechają się ze zrozumieniem. To już kolejna tego typu sytuacja.

Czarnoskóry Jamajczyk z dreadami i świeżutkim skrętem krzyczy z ulicy: - Catholic Monk? - Yes, catholic monk – uśmiechamy się, gdyż w przeciwieństwie do poprzednich kilkunastu osób, ten przynajmniej właściwie skojarzył. - Cool man! – słyszymy w odpowiedzi.

Jacek stawiając w sytuacjach podbramkowych, jednocześnie pokazywał wypływające dobro. Na paryskich ulicach podchodzili muzułmanie, prawosławni pytając kim jesteśmy? A rozmowę z katolickim małżeństwem z Iranu zapamiętam do końca życia. Prawosławne małżeństwo z Mołdawii zaczepiło, aby móc zrobić z nami zdjęcie. Pierwszy raz widzieli we Francji białych zakonników w habicie. Na koniec poprosili o błogosławieństwo, dzieci z szacunkiem pocałowały krzyż wiszący przy różańcu Maćka. Byliśmy wzruszeni ich niezwykłą wiarą. Jacek to ten, który niesie płomień. Tak mówią znawcy imion. Hyacintus oznacza kwiat, czyli wrażliwość, ale Jacek oznacza także kamień. A jak pisał Herbert – kamienia oswoić się nie da.

Płomień Jackowy zauważyła cała Polska, podczas obchodów 750-lecia lokacji miasta Krakowa i śmierci pierwszego polskiego dominikanina. W Małopolsce pojawia się potężny huragan, który wyrywa drzewa z ziemi. Wyrwał także i to, które od kilkudziesięciu lat stało przez krakowską bazyliką. Co najlepsze. Drzewo spadając na ziemię, nie uszkodziło ani fasady kościoła, ani żadnego z samochodów, zaparkowanego na pobliskim parkingu. Jedynie wygięte barierki przypominają o zdarzeniu. W informacyjnych serwisach zastanawiano się skąd nagle pojawiła się ogromna burza? Tylko dominikanie wiedzą swoje… Dziś żadne wielkie drzewo nie przysłania już fasady dominikańskiego kościoła, ani wiszącego na ścianie krzyża. To jedna z pamiątek po obchodach. Nie muszę dodawać, że otrzymanie zgody na wycięcie takiej roślinki byłoby niemożliwe.

Cały Jacek Odrowąż. Pewny siebie kamień. Jego dynamicznego temperamentu nie sposób oswoić. Chyba, że komuś z Was to się udało?

Kamyki nie dają się oswoić do końca będą na nas patrzeć okiem spokojnym bardzo jasnym Zbigniew Herbert, „Kamyk”