Noc koronawirusa. Górny Sopot. Bezludne ulice, tylko gdzieniegdzie światła w oknach. Ciemno i ponuro. Wirus może być wszędzie, od kilku tygodni żyjemy strachem przed nim i w izolacji od innych ludzi. Dziś w sopockiej nocy czuje się grozę.
Niewidzialny wirus, jak zombie w horrorze , może czaić się wszędzie, nawet na klamce drzwi, aby podstępnie zaatakować nieostrożnego. Nie wychodź bez powodu „Zostań w domu!” - brzmi wszędzie. Ludzie noszą na twarzach maski, tarcze przed wirusem. Kiedyś straszył nas filmowy Belfegor- upiór z Luwru, dziś wyglądamy jak on z obowiązkowo zaciągniętymi pod oczy kawałkami materiału. Przechodnie omijają się z daleka na ulicy, zachowując „społeczny dystans”. Razem mogą iść tylko dwie osoby i to najlepiej w odległości. Lasy i parki zamknięte. Lockdown - wszędzie. Pamiętam, że w stanie wojennym nie było tyle lęku. W czasie epidemii okazało się, że zazwyczaj normalna sytuacja wyzwoliła u mnie dramatyczne emocje.
Pracowałem do godz. 21 w moim sopockim biurze, teraz muszę wrócić do domu w Gdańsku. Zamykam drzwi nie dotykając klamki i natychmiast na twarz wciągam maskę. Wychodzę na ulicę, aby przejść do auta stojącego po przeciwnej stronie jezdni. Z daleka widzę idącą o lasce postać przygarbionej kobiety w chustce na głowie. Staruszka dźwiga białą plastikową torbę.
- Jednak nie jestem sam na tej ulicy- myślę sobie dla otuchy.
Zazwyczaj, siadam do auta, włączam silnik, zapalają się światła, potem kierunkowskaz lewy i odjeżdżam. Tym razem jest inaczej, bo zaczynam szukać w kabinie okularów nie znajdując ich na swoim miejscu. Przypięty pasami i wychylony na fotel pasażera, odwrócony tyłem do okna, nagłe słyszę głośne stukanie w szybę. Zdezorientowany odwracam się ze strachem, jest zbyt jasno w kabinie, aby dostrzec cokolwiek za szybą. Przyzwyczajam wzrok, za drzwiami stoi kobieta o bladej twarz okolonej siwymi włosami wystającymi spod chustki. Nieco przestraszony uchylam szybę.
– Ona nie ma maski i ja też swoją już zdjąłem– to moja pierwsza myśl.
– Proszę pana nie mam siły dojść do domu, jeśli jedzie pan na Mickiewicza, to czy może mnie pan podwieźć ? - odzywa się. Mija chwila zanim jej prośba dotrze do mnie. W głowie słyszę nagle dwa głosy. Jeden mówi mi - nie bierz jej, nie ma maski, każdy stary człowiek jest potencjalnie nosicielem wirusa, głos drugi się odzywa - zaufaj Bogu, pomóż staruszce. Zanim ustał ten dialog w głowie poirytowany myślami pociągam za klamkę, otwieram drzwi i wychodzę z auta. Tak się przestraszyłem, że aż przestałem się bać!
- Podwiozę Panią, mimo, że nie jest mi po drodze – oznajmiam jej.
Obchodzę samochód i otwieram drzwi pasażera. Samochód jest niski a okazuje się, że pani nie może zgiąć kolana. Pomagam jej i z trudem siada na fotel. Siadam i ja za kierownicą. Spoglądam z troską na tego nocnego pasażera, siedzi tam, gdzie siadywała świętej pamięci moja mama. Ona też miała problem, aby wsiąść do tego auta. Jedziemy. Biała skóra tapicerki zawsze ma zapach komfortu. Teraz wnętrze auta wypełniło się tym charakterystycznym zapachem jaki mają starzy ludzie.
Znów głos w głowie - skoro czujesz ten zapach, to na pewno wdychasz wirusa - i zaraz drugi - nie martw się św. Jacek czuwa.
Wiem gdzie jest ulica Mickiewicza, mamy około kilometra trasy. Przerywam milczenie i pytam:
– Co o tak późnej porze robi Pani na ulicy?
– Pojechałam na zakupy autobusem i chciałam nim wrócić. Godzinę czekałam a on nie przyjechał. Zrobiła się noc i postanowiłam pieszo wrócić do domu, ale opadłam z sił idąc daleko pod górę z chorą nogą - odpowiada smutnym głosem.
– Nie ma kto pani wyręczyć w zakupach?- dopytuję.
– Nie, bo osoba z którą mieszkam jest chora.
Poczułem ciarki na plecach
- Chora? Chora na korona wirusa?! W moim pytaniu jest stwierdzenie i lęk.
- Nie, ale ma złamaną nogę. Uff ! Ulżyło.
- Jesteśmy na Mickiewicza, czy to wieżowiec? - pytam
– Tak – odpowiada. Zatrzymuję samochód przed blokiem.
- Nie to nie ten, mieszkam w innym. Jest ciemno, ja nie widzę dobrze. - podaje mi numer budynku. Jeździmy wąskimi osiedlowymi uliczkami, nie mogąc go znaleźć. Chyba wyczuła mój strach. Rozładowując napięcie głosem uspakajającym zapytała.
– Ładny ma pan samochód, cały biały w środku. Nigdy takim nie jechałam.
– Ach tam, to tylko narzędzie do pracy – odpowiadam nie bardzo uprzejmie, poddenerwowany tym, że nie wiem dokąd jechać. Wreszcie znajdujemy jej budynek.
- O to tutaj, tutaj wysiądę - wskazuje miejsce.
Zatrzymuję samochód, pomagam jej wyjść. Żegnamy się .
– Niech pana Bóg błogosławi i ma w opiece. Będę się za pana modliła. Dziękuję. Dobranoc - mówi ze wzruszeniem.
- Dobranoc Pani. Panią też niech ma w swej opiece. Szczęść Boże! – odetchnąłem.
Co za przygoda? Jadę pustymi ulicami do Gdańska. Słyszę te same głosy w głowie – otwórz okno! – otworzyłem - zdezynfekuj wnętrze! – zrobiłem to - odzywa się drugi – zaufaj, po co to robisz? Zamknąłem okno, jakby ze wstydem przed samym sobą, jakaś schizofrenia, co się ze mną dzieje?
Dojechałem do domu.
– Nie mogę tu zostać, bo mogę być zarażony, powinienem wrócić do Sopotu na dwutygodniową kwarantannę– opowiadam rodzinie co mi się przydarzyło.
- Zostań w domu - z troską przekonują mnie.
Na drugi dzień rozmawiam o tej nocnej przygodzie z moim przyjacielem księdzem. Opowiadam mu jak się bałem.
- Spotkałeś Pana Boga – komentuje.
Sprzeciwiam się – Nie, przecież to była tylko stara kobieta!
- Nie, nie!- w każdym człowieku jest Jezus i to on zapukał w szybę, a tyś go wpuścił. Dobrze zrobiłeś, gdybyś odjechał i jej nie wziął, to przez całe życie byś sobie tego nie darował - szybko ripostuje ksiądz.
…. Powiedział Prawdę!
Swoje zrobiłem, a teraz niech się dzieje Twoja wola Panie!